sobota, 17 maja 2014

Rozdział X - Miłość... Co to właściwie znaczy?

Otwieram oczy i szybko mrugam. W końcu wstaję i wychodzę na zewnątrz. Zimne powietrze owiewa moją skórę, kilka liści tańczy wokół mnie. Nie wiem, ile pól może się tutaj mieścić, ale mam nadzieje, że niezbyt dużo, bo muszę znaleźć przeciwników. Spoglądam na miecz, który leży po mojej prawej stronie. Kucam i chwytam jego rękojeść. Błyszczy w blasku słońca. Słyszę jak ktoś wychodzi z namiotu. Odwracam się i widzę rudowłosą sojuszniczkę z Czwartego Dystryktu. Po śnie jej włosy są lekko potargane. Dziewczyna poprawia je i patrzy na mnie.
- Wybierasz się gdzieś? - pyta i bierze dwa kastety. - Idę z tobą... - uśmiecha się szyderczo. W jej zielonych oczach widać coś dziwnego. Nie wiem jak to określić. Po kilkunastu minutach jesteśmy już gotowi. Znajdujemy się w miejscu, gdzie jest bardzo dużo kwiatów. Grunt zbudowany jest z czarnej ziemi. Czasami wydaje mi się, że rośliny tutaj się poruszają, ale to nie może być prawda. Sprawdzamy dokładnie miejsca w których mógłby ukryć się jakiś trybut, ale nic nie znajdujemy.
- Aua! - słyszę przeraźliwy krzyk Ellie. Zdenerwowany wodzę wzrokiem po całym otoczeniu. Ani śladu po dziewczynie. Zaczynam powoli biec. Znowu ją słyszę. W końcu odnajduje zielonooką. Zielona, kolczasta roślina oplata jej rękę. Podbiegam i ostrożnie przecinam roślinę.
- W porządku? - pytam i oglądam ranę. Rudowłosa ma wbite kolce w skórę na prawym ręku. - Będzie trzeba to wyrwać. Siadaj. Zaufaj mi, będzie dobrze...
Dziewczyna patrzy na mnie lekko przerażonym wzrokiem, ale robi to co jej nakazałem. Chwytam za jeden, duży kolec. Jest zimny.  Wyciągam go szybko. Chciałem, żeby to było mało bolesne. Niestety mi się nie udało... Na całej arenie słychać wrzask Ellie. Zapewne nasi sojusznicy się już obudzili. Wyrywam następne kolce. Widzę krew spływającą z gładkiej skóry sojuszniczki.
- Musimy iść. - decyduje.  Odgarniam kilka krzaków, żeby zrobić przejście. Wychodzimy na okrągle pole otoczone kolorowymi drzewami. Nie wiem, gdzie jesteśmy, a po wzroku rudej widzę, że również nie wie. No to się zgubiliśmy. Wiatr jest coraz mocniejszy. W końcu musimy podbiec do drzewa i trzymać się go mocno, żeby nic nam się nie stało.
- Aron! Co się dzieje?! - dziewczyna stojąca obok mnie próbuje przekrzyczeć szum. Piach sypie mi się do oczu.
- Organizatorzy bawią się areną! Dziwię się, że to my musimy zawsze otrzymać jakieś straty... - odpowiadam i patrzę w niebo. Jest zachmurzone. Zaczyna padać deszcz. Grzmi. Widzę jak piorun trafia w sam środek pola. Potężna siła odpycha mnie i uderzam głową w drzewo. Szybko wstaje i biegnę tak szybko jak potrafię. Kroku dotrzymuje mi dziewczyna z Czwartego Dystryktu. Zakładam kaptur na głowę i przyśpieszam. Przewracam się i toczę. Otrząsam się, po czym powracam na nogi. Patrzę przed siebie. Znajduje się przed naszym obozowiskiem.
- Szybko! - krzyczę do Ellie i wbiegamy do jednego z namiotów. Opowiadamy wszystko reszcie. Po opatrzeniu rany sojuszniczki pakujemy rzeczy i ruszamy dalej bez śniadania. W okolicy nie ma żadnych zwierząt i zadowalamy się jedynie wodą. Nie wiem, dlaczego żaden z mentorów nie chce nam wysłać posiłku. Może to jakaś oznaka? Kierujemy się na północ. Idziemy w ciszy, żeby nie przestraszyć przeciwników i zwierzyny. Nagle widzę kilka królików pędzących w naszą stronę. Ich zęby są bardzo wielkie. Skaczą tak daleko, że ciężko będzie im uciec. Sojusznicy również się orientują, że coś jest nie tak. Wszyscy dostrzegamy zagrożenie. Króliki to zmiechy, które chcą nas zabić. Widzę jak April napina strzałę na cięciwę i strzela. Przeciwnicy okazują się być szybcy i unikają strzały.
- Nie damy rady uciec! Zabić też nie! Na drzewa! - krzyczy brunet z Drugiego Dystryktu.
Powoli wspinam się na drzewo. Jest bardzo wysokie, a plecaki i broń mnie spowalniają. Teraz muszę się do czegoś przyznać - mam lęk wysokości. Udaje mi się wspiąć na koronę. Chwytam się gałęzi. Usadawiam się wygodnie. Oddycham przez usta.
- Zabijcie to! - cieszę się, że Melanie wypowiada te słowa. Jeżeli ja bym je wypowiedział wyszedłbym na tchórza. Widzę jak kawałek kory spada na sam dół, a na moje nieszczęście zauważam to. April siedząca na sąsiednim drzewie próbuje zestrzelić mutanty. Zamykam oczy. Nie chcę tego widzieć. Chcę stąd zejść. Kładę dłonie na swojej klatce piersiowej. Próbuje się uspokoić, ale to jest ciężkie. W końcu jestem daleko od ziemi, a na dole są mordercze króliki! - Aron, dasz radę. Jesteś nieustraszony... - myślę sobie, ale to też nie pomaga. Zaciskam zęby i zamykam oczy. Czekam na rozwój wydarzeń.
- Gotowe! - rozpoznaje głos blondynki z mojego dystryktu. Otwieram oczy i uspokajam się. Odwzajemniam uśmiech. Udaje że siedzenie na bardzo wysokim drzewie mnie nie przeraża. Powoli schodzę z drzewa. Sprawdzam jak twarde są gałęzie. ''Nie patrz w dół'' - w myślach wypowiadam te słowa. Kiedy jestem już bliżej ziemi i uznaje, że nic mi się nie stanie, skaczę. Nadal ciężko mi złapać oddech. Wyobrażam sobie jak spadam na grunt. Moje ręce i nogi są powyginane pod różnymi kątami. Kręcę lekko głową, żeby wyrzucić te myśli, po czym spoglądam na sojuszników. Patrzymy sobie przez chwilę w oczy, gdy słyszę:
- ARON! ZA TOBĄ!
Bez zastanowienia przykucam i patrzę jak topór wiruje w powietrzu i ląduje w sercu Deana z Czwartego Dystryktu. Wkurzony odwracam się. Ściskam mocno oszczep. Rzucam nim w trybuta z Jedenastki. Trafiam go w głowę. Upada na ziemię i wydaje ostatnie tchnienie. Dwa wystrzały armatnie przeszywają powietrze. Słyszę pisk Melanie. Znowu zwracam wzrok na czwórkę ludzi, którzy trzymają się ze mną na arenie. Blondynka z Dwójki klęka nad bezwładnym ciałem Deana. April próbuje do niej podejść, ale ja chwytam ją za ramię i zatrzymuje.
- Ona potrzebuje chwilkę samotności - staram się to powiedzieć twardo. Tak, żeby wyszło, że jestem silny.
- Spróbuje coś upolować - słyszę głos Ellie. Dziewczyna odchodzi. Z resztą stoję jak zaczarowany i słucham szlochu Melanie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to usłyszę. Na pierwszy rzut oka wydaje się być zawodowczynią bez uczuć. Gotową zabić bez skrupułów. Thomas wzrusza ramionami i mówi:
- Lepiej już chodźmy.
Blondynka z Dwójki całuje Deana w czoło i zamyka mu oczy.
- Kocham cię. - słyszę jak szepcze mu to do ucha. Jak to jest kochać jakąś osobę? Zbieramy się w całość i szybko idziemy przed siebie. Ellie upolowała kilka grzędowników. Przynajmniej mamy co jeść. Mijamy piękne drzewa, łąki, jeziora. Zatrzymujemy się w dosyć ciekawym miejscu. Po mojej lewej są różnego koloru krzaki oraz dwa średniej wielkości drzewa. Krzaki są puszyste i częściowo zasłaniają to co znajduje się za nimi.  Po mojej prawej zaś mieści się różowy krzaczek, który razem z roślinami po lewej tworzy małe przejście dla jednej osoby na drugą stronę. Przed nami są już wielkie drzewa, a w nich mrok... Kto wie, co może się tutaj kryć. Stoimy na skoszonym trawniku. Przez chwilę wdychamy piękny zapach. Rozbijamy namioty i rozpalamy ognisko. Jest już wieczór. Dzisiaj już raczej nikogo nie zabijemy... no cóż... myślałem, że zabijemy trochę więcej trybutów, ale okej. Kiedy jedzenie jest już gotowe zjadamy je. Jestem po tym najedzony. Nie odzywamy się do siebie słowem. Siedzimy w ciszy. Wpatruje się w ognisko. Jest wielkie. Ale kiedyś się wypali. Tak jak życie każdego człowieka. Ja również zginę i muszę się z tym pogodzić. Może to zdarzyć się nawet na arenie. Wyrzucam tę myśl z głowy. Przecież ja mam wygrać. Od pobytu na arenie myślę, że przegram. Czy to jest sztuczka Organizatorów? Ale jeśli tak się nie stanie. To kto wygra? Oby nie Martin, bo to największa ciota jaką spotkałem...
*Perspektywa mentora April i Arona, Dereka. Wygrał on Dwudzieste Trzecie Igrzyska Głodowe.*
Oglądam jak moi trybuci i ich sojusznicy zasypiają. Grupka zawodowców... wszyscy pewni siebie... ja i moi sojusznicy, też zawodowcy... byliśmy tacy sami. Wszyscy oni myślą, że zabić jest łatwo i żyje się dalej... są pewni swojej wygranej... Ale kiedy już wygrają... nie będą tacy pewni siebie - w tym momencie spoglądam na swoje rany na ręku. Sam je sobie zrobiłem. Tak... mało, kto by spodziewał się, że taka osoba jak ja... która zabijała na arenie z zimną krwią... *Stoję na tarczy. Arena to zwykły ocean otoczony polem siłowym. Róg Obfitości stoi na swojej wielkości plaży. Szykuję się do biegu. Wybija gong. Wskakuje do wody i płynę najszybciej jak potrafię. Sojusznicy z Czwórki mnie wyprzedzają. Chwytam miecz i czekam na przeciwników. Trybut z Szóstego Dystryktu biegnie prosto na mnie z ostrym szpikulcem. Wbijam miecz w jego głowę. Przecinam na pół dziewczynę z Piątki. Podchodzę do małego dziecka z Trójki.
- Chciałem tylko nożyk, żebym mógł przeciąć te mięso. - mówi przerażony dwunastolatek. Wygląda na młodszego. W ręku trzyma kawałek wołowiny.
- Dam Ci nożyk. W twoim gardle! - uśmiecham się i wbijam miecz w gardło trybuta.* Zabijałem z zimną krwią.Te wszystkie rany... narkotyki... alkohol. Nie chcę, żeby to samo spotkało kogokolwiek innego. Postaram się utrzymać przy życiu Arona i April... tylko jedno z nich wygra, a wtedy pomogę im... skończyć normalnie... choć może to być ciężkie. Oboje zabili dużo osób, a właśnie takim osobom jest się najgorzej pozbierać. Patrzę na wielki ekran. Wrogowie Arona podróżują w ciszy. Są blisko obozu zawodowców. Miejmy nadzieje, że coś ich stamtąd odgoni. Właściwie to dziwię się, że nikogo nie ustawiają na wartę. Słychać warczenie. Zmiech w postaci wilka rzuca się na Martina i Marco. Gryzie ich w różne części ciała. Trybuci uciekają, ale ten nie ustępuje. Uśmiecham się pod nosem. W końcu, jednak zabijają przeciwnika i są bezpieczni. Co ja gadam! Na arenie nikt nie jest bezpieczny! Wszyscy trybuci zasypiają, a ja mam chwilkę dla siebie. Wychodzę z szklanego pomieszczenia i oglądam Kapitolińczyków cieszących się z Igrzysk. Dzieci bawią się w krwawą walkę. ''Igrzyska dla odważnych!'' - widzę dzieci wchodzących do pomieszczenia z taką nazwą. Z ciekawości również tam wchodzę. Ludzie podchodzą po autografy, ale zwyczajnie ich olewam. Widzę, że w nadmuchanych zabawkach przypominających mini arenę stoją dzieci i niby się zabijają. To chore... Mam nadzieje, że nie wszyscy Kapitolińczycy tak się zachowują... Mam nadzieje, że ktoś ma duszę... jest w miarę normalny... i igrzyska go nie rajcują...*

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Następny rozdział wita! Może jest głupi i ma masę błędów! Chcieliście perspektywę Dereka.
To macie perspektywę Dereka! W następnym rozdziale będzie ona dłuższa i chyba będę dawał skrócone fragmenty jego Igrzysk! Jak myślicie kto wygra? Kto jest waszą ulubioną postacią z opisywanych Igrzysk? Liczę na dużo komentarzy i zapraszam na mojego nowego bloga:
http://niezgodnosc-dar-czy-przeklenstwo.blogspot.com/ 
Jest on o Niezgodnej. Opisuje tam o swojej wymyślonej postaci :D To jest sprzed czasów Tris :)


8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Extra rozdział!
      Schizowe te króliki.... ;P
      Fajna ta perspektywa Dereka... :) Tak mi żal tego małego chłopca, którego zabił... No, ale w końcu to zawodowiec! :D

      Pozdrawiam, weny życzę i czekam na next,
      Spite
      Ps.: Przepraszam, że taki krótki, ale mam mnóstwo roboty... :'(

      Usuń
    2. Wow xD Pierwszy raz widzę jak Spite jest szkoda, że ktoś umarł xD Zawsze się cieszyłaś, gdy ktoś umierał! Dzięki za kom :D

      Usuń
  2. Omnomnomnom *-* super rozdział (wszystkie inne też, ale cii xd)
    ZAWSZE WIDZIAŁAM, ŻE KRÓLIKI SĄ ZŁE, A TUTAJ JEST TO POTWIERDZONE ;__:
    Wybacz mi taki krótki komentarz, ale mm jutro dodać rozdział na bloga, a mam dopiero kilka zdań i muszę się w końcu wziąć za pisanie XD
    Weny :3
    Pozdrawiam
    Nieoficjalna :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mnie sie podobalo (jak zwykle zreszta).
    Fajnie, ze piszesz tez z perspektywy Dereka. :3
    I szkoda, ze Dean umarl [*] Biedna Melanie.
    Pozdrawiam i weny xx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje za kom i wenę :D Nawzajem :)

      Usuń
    2. Teraz przeczytałam informację, bo tak z nudów sprawdzałam sobie różne blogi i takie 'LOL CZŁOWIEKU WRACAJ DO PISANIA'. Nawet jeśli tylko dla mnie xD

      Usuń